Etap 7 – Islandia, Jan Mayen, Grenlandia

P1250091www

Opis zaczerpnięty z forum zegluj.net. Napisany przez jedną z załogantek rejsu Emilię zwaną również Mileną :)

Zapraszam do lektury.
Olek Kwaśniewski

Cały rejs rozpoczął się w maju, o czym wcześniej pisał Olek. Nasz etap, siódmy bodajże wiódł z Reykjaviku przez Grimsey i Jan Mayen na Grenlandię, do Nerlerit Inaat. Relacje z wcześniejszych etapów można poczytać na stronie http://www.grenlandia.org.pl, a poniżej kilka historyjek z naszych przeżyć. Mam nadzieję, że inni członkowie załogi dołączą swoje doświadczenia.

Polacy są wszędzie
Dla podróżujących po Europie – to oczywiste, Polaków można znaleźć w każdym zakątku starego kontynentu. Jednak w takich maleńkich kropkach na mapie jak Grimsey – jeśli już sam fakt nie zaskakuje, to przynajmniej jest miłym akcentem.
Poza planowanymi spotkaniami z wymienianymi załogami Rzeszowiaka, Polaków spotkaliśmy trzy razy: w Reykjaviku na pokładzie Polonusa – Adasia, w Husaviku – strasznie sympatycznego Artura i na Grimsey – strasznie bezpośredniego Marka (co Adaś „był strasznie” – z sympatii przemilczę :D )
Husavik był ostatnim cywilizowanym portem przed końcem podróży. Cywilizowany, znaczy można było zatankować z węża wodę, ropę i prąd. Jak zawsze w takich momentach nieoceniona jest pomoc mieszkańców, którzy najlepiej wiedzą gdzie co załatwić. Nam przytrafił się tczewianin, tęskniący za dziewczyną i synkiem. Poza wyżej wymienionymi, Artur pomógł zorganizować inny płyn niezbędny do życia (zwłaszcza na pokładzie jachtu idącego w lody). Płyn był bezbarwny, o mocnym, różanym aromacie za sprawą butelki po „Bacardi Razz”. Płyn niestety potwierdził mistrzostwo naszych rodzimych producentów – Islandczycy mają się czego od nas uczyć.

 

Uczynność Artura wydawała się dobrze wpisywać w charakter Islandczyków – zamiast nerwowo kombinować jak by co załatwić, wyspiarze spokojnie mówią „just talk” – w ten sposób finalizują większość interesów. I o ile nie było zbytnim zdziwieniem załatwienie w ten sposób klucza do kei, o tyle kupno paliwa przekroczyło nasze wyobrażenia.

Najpierw Olek błysnął inteligencją: na pirsie stały trzy dystrybutory paliwa, na każdym cyferki na wyświetlaczu pokazywały inną wartość. Ekonomiczny zmysł Olka zajarzył się: hm… widać dla rybaków mają specjalną cenę paliwa; i to dwukrotnie niższą niż dla turystów (oznaczeń typu „dla turystów”, „dla rybaków” „dla innych swojaków” nigdzie nie było widać, ale od czego myślenie abstrakcyjne – Olek widział te napisy oczyma wyobraźni!) . Oczyma najzupełniej rzeczywistymi Olek widział również dziurkę na taki „dynks”, który musiał być użyty, by popłynęła ropa. I tu został zaangażowany sympatyczny Artur, któremu jednak lepiej poszło – mimo uruchomienia tuzina znajomych – z napitkiem niż paliwem. Dynks dostaliśmy na stacji paliw. Jak się okazało cyferki, które tak podkręciły wyobraźnię naszego kapitana okazały się wartościami ilości nalewano ostatnio paliwa i nic a nic nie miały wspólnego z ceną :lol: . Ale, by wrócić do meritum: jakież było nasze zdziwienie, gdy wróciwszy z dynksem na stację sprzedający chłopak stwierdził, że nie wie ile nam policzyć, bo… nie ma szefa. Z najwyższym spokojem kazał przyjść nazajutrz. Gdy stwierdziliśmy, że jeszcze tego samego wieczoru wychodzimy w morze, nadal, niewzruszony potencjalnym mankiem, poprosił o polski adres naszego Artura i zadeklarował w naszym imieniu, że zapłacimy po powrocie do Polski. Artur i spółka nie mieli wyboru – trzeba było się dostosować do metody załatwiania spraw za pomocą „just talk”. A paliwa wzięliśmy – bagatela – 700 litrów :-o . Husavickiej metody „just talk” niestety nie zastosowała Aga: zamiast z nami pogadać, wzięła i się wyokrętowała bez niczyjej zgody! :-(

Marek z Grimsey uczynnością prześcignął Artura z Husaviku. Grimsey to wysepka słynąca z maskonurów (puffiny), ale my zapamiętamy ją głównie z obecności Mareczka. Mareczek to bardzo życzliwy i schludny (to ważne – o tym za chwilę) Polak, który pojawił się zanim zdążyliśmy rzucić cumy. Port jest maleńki, a jego dom położony dokładnie naprzeciwko, także pozostać niezauważonym było po prostu niemożliwe. Od razu zadeklarował pomoc wszelaką i od razu pokazał swoje poczucie humoru, gdy Mateusz poprosił o wskazanie najlepszej knajpki: na wyspie zamieszkanej przez 70 osób nietrudno się domyślić, że jest tylko jedna :D . Ponieważ na danie z puffinów trzeba było trochę poczekać, udaliśmy się na wycieczkę dookoła wyspy. Po tym jak droga się skończyła, zaczęły się kępiaste łąki, strasznie niewygodne do chodzenia i w dodatku pod górę. Olek miał misję: wyrysowanie mapy wybrzeża za pomocą ręcznego GPS. Wraz ze wzrostem liczby metrów na kolejnych poziomicach, malał szacunek Arka do matki Olka :lol: . Po dwóch godzinach marszu maskonury smakowały nam bardzo, a po maskonurach uczynny Marek zaproponował nam swój własny dom jako miejsce na prysznic. Obie z Martą wraz z dwoma kolegami od razu skwapliwie skorzystałyśmy, ale niestety męska reszta załogi namawiana przez nas do tego samego, burzyła się mówiąc, że przecież kąpali się dwa dni temu!

Marek, poproszony o umożliwienie nam zakupu świeżej ryby od rybaków oddał nam swoją porcję wypatroszonej, wyfiletowanej ryby (mięsa było jakieś 8 kg, nazajutrz był mój kambuz, więc moje szczęście nie miało granic patrząc na tak przygotowane ryby). I ryba i prysznic sprawiły, że Mareczkowi trzeba było się odwdzięczyć. Czym – mieliśmy jakowy problem, bo całe polskie piwo już się skończyło, a Marek kilkukrotnie oświadczał, że on wódki nie pije i na dowód tego przypominał jak to dwa lata wcześniej koledzy z Polonusa poczęstowali go słuszną szklanicą wódki, którą po dziś dzień pamięta (a raczej jej skutki). Asortyment rzeszowiacki nie był jednak zbyt szeroki – skończyło się i tak na słynnej arturowej cytrynówce. Raczenie się specyfikiem dokonywało się w maleńkim pokoiku Mareczka. Wyszłam spod prysznica – było mi gorąco po kąpieli, w pokoiku zaduch panował niemiłosierny (i zdecydowanie nie był to zapach mojego mydła). I w ty momencie w sukurs przyszedł mi sam Marek, który – jak go na początku przedstawiłam – był chłopem i schludnym, i bezpośrednim, bo, w którymś momencie nie wytrzymał i stwierdził „chłopaki, no sorry, ale jedzie od was”. I w ten oto sposób z mareczkowego prysznica skorzystała cała dziewiątka załogi ;)

Podczas gdy kolejni załoganci znikali pod prysznicem a cytrynówka robiła swoje…. Marek zaczął uczyć nas skomplikowanego języka islandzkiego. Mówił i mówił i nie sposób było stwierdzić, czy bełkotliwość słów bierze się z cech językowych czy też ze skutków cytrynówki. W którymś momencie Mateusz (który, jako student z długimi wakacjami, po rejsie planował pozostać na Islandii jakiś czas) zniecierpliwiony bełkotem Marka zażądał: „ej, ale nauczyłbyś mnie czegoś przydatnego, np. „cześć mała, masz fajne buty, będziemy się bzykać?” :lol: Eh, ta młodość!

Kąpiele i rosyjska detronizacja
Pamiętacie taką scenę ze Sherka II : osioł zamieniony w pięknego białego konia zostaje trafiony różdżką matki chrzestnej i z powrotem staje się osłem? Mówi wówczas smutno: „no i skończyło się rumakowanie”. Przypomniała mi się ta scena w Ittoqqotoormiit na Grenlandii. Ale najpierw, dnia poprzedniego zadziały się inne rzeczy.

Po Młodym (Mateuszu) starzy wyjadacze bezwzględnie jeździli, choć bywały nierzadko sytuacje, gdy tenże nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Jednak doświadczenie życiowe pewnego pięknego dnia wzięło górę: Młody dał się podpuścić i stwierdził „co? ja się nie wykąpię?!” . Starzy tylko na to czekali; od razu talia została zwolniona i doczepiona do szelek, w które ubrali Mateusza. Zanurzenie (bo o kąpieli trudno było mówić) przebiegło szybko i bezpiecznie; Młody okazywał tyle radości, że po nim znalazło się jeszcze trzech innych chętnych. Oczywiście testosteron buchał, każdy chciał mieć zdjęcie swojej golizny na tle gór lodowych. Ten poziom męskiego hormonu był najwyższy, rzecz jasna na pokładzie, bo w wodzie po kilku, kilkunastu sekundach każdy jeden krzyczał „w górę! w górę!”. Dla niektórych była to okazja do umycia się, a dla niektórych jako krioterapia na uporczywy kaszel.

Cała czwórka zadowolonych z siebie facetów namawiała nas, dziewczyny, do pójścia w ich ślady. Mając jednak trochę więcej lat niż Mateusz nie dałyśmy się sprowokować. Tym bardziej panowie dumnie prężyli klaty przez cały następny dzień… aż pojawił się rosyjski jachcik w Ittoqqotoormiit.

Jedliśmy spokojnie obiad, gdy naraz z jachtu zakotwiczonego obok odczepił się ponton. Na pokładzie nikogo nie było. Ktoś z naszych gwizdnął. Z kajuty wyszedł jakiś młody człowiek i zorientowawszy się, że dostanie opierdziel od reszty swojej załogi, którą zostawił na lądzie, niewiele myśląc zaczął się rozbierać. Na naszym pokładzie pojawiły się rozbawione komentarze typu „ty, on zamierza się ubrać w piankę i popłynąć wpław!”. Ale po kilku sekundach z rozdziawionymi pyskami patrzyliśmy jak Rusek w samych gatkach wskakuje do wody i płynie ku oddalonemu już o jakieś parędziesiąt metrów pontonu. Cierpła nam skóra; zaczęłam się poważnie obawiać, że dostanie skurczu i nikt z nas nie zdąży dopłynąć do niego naszym pontonem. Rosjanin zaczął od kraula, potem zmienił na grzbietowy (słabł ewidentnie), a potem przeszedł na żabkę, którą płynął już bardzo wolno. Ale jakimś cudem dopłynął, wciągnął się na pokład, uruchomił silnik i temat urwanego pontonu się zakończył.

I w tym momencie któryś z naszych dzielnych chłopców, z dużą dozą samokrytycyzmu stwierdził, że kolega z zaprzyjaźnionego kraju odebrał im całą glorię chwały. Ich samozadowolenie z powodu kilkusekundowego przebywania w wodzie, będąc podwieszonym na szelkach w porównaniu z wyczynem kolegi Rosjanina, zmalało drastycznie. Chcąc się pocieszyć twierdzili, że tylko Rusek, wychowany pewnie gdzieś nad Bajkałem mógł tak się zachować, ale jakby nie patrzeć ich męskie ego zostało zdetronizowane. No i skończyło się rumakowanie…

Mielone kulinaria
Czego jak czego, ale na żadnym polskim rejsie nie może zabraknąć mielonki. I nazwa „mielonka” jest umowna: ta mieszanina mięska, tłuszczy, wody i nade wszystko wypełniaczy występowała nie tylko pod różnymi nazwami – zróżnicowane było również rozdrobnienie, zapach i konsystencja. Za mielonką nie przepadam, ale jej wiekopomny wkład w żywienie załogi skłonił mnie do napisania kilku słów ku jej pamięci i chwale.

A więc zastosowanie mielonki:

  1. Na chleb – jasna sprawa
  2. Zamiast chleba – jako podstawa do pasztetu, serka topionego, ogórków konserwowych i innych zawartości słoików (albo źle policzyłyśmy, albo obżarstwo było duże, bo chleba nam rzeczywiście zabrakło), a dla bezpruderyjnych – pod dżem morelowy
  3. Jako składnik sosu bolognese – udając mięso mielone
  4. Krojona w plastry – udając schabowy; panierowana – jak sztuka każe – w rozbełtanym jajku i bułce tartej
  5. Ps. Lepiej na patelni sprawdzała się „golonka” czyli mielonka inaczej
  6. Gdy zabrakło oleju do smażenia kapitańskich placków ziemniaczanych (o tym będzie później) – oddzielając mięso od tłuszczu pozyskuje się najbardziej cenny, bo tłoczony na zimno (nadłubany – o tym też będzie późniejsza historia) – tłuszcz do obróbki cieplnej
  7. Szczyt pomysłowości przyszedł, gdy do ostatniej wieczerzy (uroczystej rzecz jasna) zabrakło świeczek – wówczas padł pomysł wetknięcia knota bezpośrednio w puszkę z mielonką (tu znowu przypomina się prostota rozwiązań Shreka)

W nawiązaniu do powyższego mielonkę można podzielić na podgatunki:

  • Mielonka kulturalna – wyjęta na talerz i pokrojona w plastry (gdy był jeszcze chleb)
  • Mielonka pod testosteron – odkrawane grube, nieforemne części dużym nożem bezpośrednio z puszki i tymże nożem umieszczane w paszczy
  • Mielonka „party” – walcowata zawartość wyjęta na talerz i pokrojona jak tort
  • Mielonka „snack” – dobra zamiast orzeszków i paluszków (za które IV wachta by się oddała), jako podgryzajka między zasadniczymi posiłkami (uwaga: ważne, by puszka nie leżała w bakiście, bo wówczas traci funkcję podgryzajki)

Co mają placki do odpowiedzialności kapitańskiej
Kapitan bardzo poważnie traktował swoja funkcję: niejednokrotnie powtarzał Olgierdowi, który maniacko uwielbiał stawać w zejściówce, że stojąc na schodach Olgierd przeszkadza, w przeciwieństwie do kapitana, który robiąc to samo „dowodzi”.

Poważny kapitan nie zajmuje się takimi pierdołami jak posiłki. Nie, że nie potrafi – nie zajmuje się i już. Pamiętacie moje doświadczenia ze współdzielenia wachty kambuzowej z Kuracentem, kiedy to wyrzuciłam go z kuchni po trzecim, przygotowywanym własnoręcznie przez Andrzejka, nieudanym naleśniku? Męskie ambicje plackowe coś mnie prześladują – uwidaczniają się akurat na mojej wachcie.
Ostatniego dnia rejsu Olek został namówiony do przygotowania własnoręcznego posiłku dla załogi. Na kapitańską kolację, z czeluści bakist, wydobył placki ziemniaczane upewniając załogę, że w domu robił je nie raz. Poza tym, że razem z Arturem miałam wachtę kambuzową, akurat pełniliśmy też wachtę nawigacyjną. Stałam za sterem, szliśmy pełnym kursem, prosto w zachodzące słońce, a stabilny wiatr pozwalał na utrzymywanie żagli „na motyla”. Pięknie było. Kątem oka patrzyliśmy jak pod pokładem Olek uwija się przy plackach. Po połowie godziny z mesy wyłania się wk…wiony Olek i z zaciętą miną wywala za burtę jakieś resztki z patelni. Wraca pod pokład. Upływają kolejne minuty i znowu pokazuje się nam twarz wpienionego kapitana. Tym razem „głosem nieznoszącym sprzeciwu” oświadcza pod moim adresem „jak nie przyjdziesz mi pomóc to nic z tego nie będzie”. I wyszedł.
Tym razem to ja rzuciłam pod nosem jakieś przekleństwo, jakieś „ja tu chciałam być żeglarką nie kucharka”, popatrzyłam żałosnym wzrokiem na landrynkowe niebo, potem na Artura szukając u niego wsparcia i … podwędrowałam pod pokład.

W porównaniu z Kuracentem kambuz olkowy wyglądał dużo lepiej. Nasunęło mi się też porównanie ambicjonalnego podejścia obu panów: Olek sam doszedł do wniosku, że ma niewystarczające umiejętności w kwestii placków, Andrzej natomiast musiał być uświadomiony przeze mnie (i wyrzucony z kambuza). W pierwszym odruchu, widząc poprzywieraną do patelni warstwę surowego ciasta zapytałam z głupia frant czemu nie umył patelni. Odpowiedź mnie cokolwiek zaskoczyła, bo Olek wykoncypował sobie, że w ten sposób stworzy „warstwę ochronną” :lol:

No dobra, pomyślałam (komentarzy wolałam nie uruchamiać, bo Olek nadal był zły), może faktycznie coś z tym ciastem jest nie tak. Wiedziałam, że na tej patelni ciężko się smaży, że gaz małokaloryczny, że do ciasta powinny być dodane jajka, których już nie mieliśmy i że Olek miał do dyspozycji 2 łyżki oleju, połowę pudełka margaryny i potencjalny tłuszcz z mielonki. Słowem: warunki ciężkie. Postanowiłam najpierw sama usmażyć jedną porcję. Na nieszczęście dało się, co Olek skwitował „o, wyszły ci”. No wyszły. Pomna doświadczeń z Kuracentem tym razem nie dałam się zapędzić do kambuza: zaprosiłam do środka kapitana i kroczek po kroczku pokazałam jak i co. Musze przyznać, że Olek wykazał się większą ambicją niż jego kolega od naleśników, bo resztę placków usmażył sam, bez mojej pomocy (szybko się uczy, skubaniec). Był jeszcze moment krytyczny (dla mojej wolności od kambuza), gdy kolejne placki zostały nałożone na patelnie, a Olek stwierdził, że musi zapalić (jak to smażenie podnosi ciśnienie!). Wzniosłam się na wyżyny asertywności i nie pozwoliłam mu wyjść na zewnątrz, co niestety nie zablokowało konieczności sięgnięcia po papierosa – Olek dmuchał w okienko, a za popielniczkę robiły gretingi w kokpicie :D . Jakby ta kapka dymu papierosowego miała cokolwiek zmienić w ogólnie zaczadzonym wnętrzu Rzeszowiaka!

Ale co to wszystko ma wspólnego z powagą funkcji kapitańskiej? Ano ma. Gdy większość załogi skosztowała już kapitańskich placków, Olek po raz kolejny wyłonił się z kabiny i rzucił do sternika „zawracaj, płyniemy za daleko”. Na cichy protest Artura „jak to przecież trzymamy kurs” odpowiedź była jedna „tak to jest jak się kapitan zajmuje pierdołami (kucharzeniem znaczy) zamiast dowodzić”. Faktem jest, że było dość ciemno (jak na tę wysokość geograficzną), że kotwicowisko przy lotnisku było właściwie nieoznaczone, faktem też jest, że sam wyznaczył waypointy :D oraz faktem jest, że rzeki uchodzące deltą, na morskim dnie potrafią osadzić sporo materiału :)

Koniec końców na całych manewrach plackowo-kotwicznych nie ucierpiała ani załoga, ani łódka, ani duma kapitańska. Najedzona załoga popijała niedopitki za cudowne ocalenie, kapitan zbierał oznaki uwielbienia za nawigowanie, a Rzeszowiak kołysał się bezpiecznie w wodach Scoresby Sundu czekając na nową załogę.

Zapiski dziennikowe
Etap grenlandzki wylądował gdzieś pod koniec dziennika pokładowego – było więc co poczytać z poprzednich rejsów. Z różnych ciekawostek naszą uwagę zwróciło słowo „zaoczono”. Używano je na przykład w takich konfiguracjach jak „zaoczono ląd”, „zaoczono latarnię morską” itp. Z analizy wyszło nam, że w ten sposób w jednym słowie oddaje się czynność (zauważono) oraz narząd wykorzystany do tejże czynności (oko). Miało to sens, bo wielkość rubryk w dzienniku pokładowym nie pozwala na kwiecistość języka pisanego.
Trzymając się zapoczątkowanej przez poprzednich kapitanów konwencji, na widok Jan Mayen, Marcin sporządził taki oto wpis:
„ Zaradarzono wyspę cuś kole pozycji spodziewanej Jan Mayen. Musi toto”

Emilia czyli Milena

You can leave a response, or trackback from your own site.

One Response to “Etap 7 – Islandia, Jan Mayen, Grenlandia”

  1. marek pisze:

    Świetny opis (bardzo realistyczny – czułem się jakbym tam był :) )
    Emilia – nietuzinkowa kobieta.

Leave a Reply