Tym razem Bergen skąpane w słońcu, ani kropli deszczu. Woda we fiordach kryształowa , ryby stadami wskakują na haczyki. Oczu nie można oderwać od mijanych szkierowatych zatoczek , cichych, zadumanych porcików. Piękna, dostojna Norwegio pewnie teraz z politowaniem patrzysz na tych , którzy nie chcieli płynąć „na zimne”. Może dasz im kiedyś powtórną szansę ?
Sielanka skończyła się w ciasnym wyjściu pomiędzy dwoma skałami na których rozbijają się z hukiem wysokie fale. Morze Północne nie rozumie sentymentów, wykonuje swoją robotę systematycznie i miarowo. Wiatr ledwo daje utrzymać kierunek na Szetlandy, fala tłucze o dziób i burty przewalając jacht na wszystkie strony. W nocy mijamy rozświetlone platformy wiertnicze. Jakiś statek z ich obsługi przypływa, aby nam się przyglądnąć. Inny woła nas przez UKF prosząc o zmianę kursu tak, aby zostawić mu 5 mil wolnej wody – z żalem odpadamy nawet nie widząc kolosa.
Pełna szóstka wiała przez całe przejście. Wytrzęsło nas solidnie, ale było szybko – na zrefowanych żaglach gnaliśmy 6-7 węzłów. Szetlandy powitały nas zielenią płaskich wzgórz, beczeniem owiec i kompletną pustką .Zaskoczenie w porcie Symbister na wyspie Whalsay – zamiast spodziewanych dzikusów w owczych skórach - wymalowane dziewczyny i chłopcy w dżinsach obstawiający wyniki gonitw w stylowym barze. Bawią się wydając pieniądze za kraby i ryby sprzedane w stolicy hiszpańskim hurtownikom. W każdym przejeżdżającym samochodzie podniesiona ręka w geście pozdrowienia i uśmiech na twarzy. W Lerwick już normalnie i anonimowo – pełno turystów przypływających na wielkich wycieczkowcach, sklepy i knajpy. Wychodząc w morze kursem na Orkady wołamy przez radio polski jacht idący z Islandii i już na morzu śpiewamy na pożegnanie Hiszpańskie Dziewczyny. Dźwięki gitary wabią fokę, która wpływa pomiędzy jachty i wystawiając głowę ciekawie nam się przygląda. Scenarzysta nie wymyśliłby tego lepiej, a jaką gażę należałoby zaproponować statystce?
Kalkulujemy trasę – kusi nas Pentland Firth, ale pory pływów nie bardzo nam pasują , czasu już niewiele. Ostatecznie decyduje mgła, która zasnuwa wszystko mokrym całunem – przez większą część żeglugi do Edynburga nie widać dalej jak na 100 m. Sygnały mgłowe i radar to na tym odcinku standard. Dwa razy przecinamy kipiące bystrza – miejsca, gdzie prądy krzyżują swoje kierunki , fale pozornie bez przyczyny wypiętrzają się do kilku metrów , a jacht przewala się z burty na burtę grożąc wywrotką. W zestawieniu z wszechobecną mgłą przepłynięcie 300 metrowym przesmykiem o niewidocznych brzegach wywołuje skurcz gardła. Bez GPSa byłoby to czyste szaleństwo. Suniemy tak we mgle z prędkością nieraz i do 10 węzłów, bo tym razem pomaga prąd , a wiatr jak marzenie – piątka z baksztagu. W nocy zmiana nastroju – mgła rzednie , wiatr tężeje, za to deszcz trzyma kilkanaście godzin. Do Edynburga wchodzimy prawie po omacku przebijając się przez wodną ścianę . Marina Port Edgar płytka jak diabli - czekamy na przypływ na redzie jak tankowiec. Skok pływu przy syzygii imponujący – 4,5 metra. Krótko przed kolejną niską wodą obserwujemy tubylców jak bezskutecznie próbują wyprowadzić swe jachty na głęboką wodę. A mówili mi , że wyspiarze to żeglarze najwyższego sortu….
Smak piwa z edynburskich pubów budzi tęsknotę za wszystkim co wydarzyło się podczas żeglugi i w portach. Za ludźmi z którymi dzieliło się ciasnotę jachtu i tymi spotkanymi po drodze , za cichymi fiordami i burzliwą żeglugą wśród rozhuśtanego morza, za dzikością i pięknem mijanych miejsc. Jutro to wszystko będzie już tylko wspomnieniem.
Bogdan Bednarz