Za oknami małego Bombardiera gęste chmury, nie widać skrzydeł. A lot ma trwać 4 godziny. Za to z międzylądowaniem w Kulusuk! Bilety przeleżały od stycznia, ale ten fakt ustaliłem dopiero dzień przed wyjazdem drogą dedukcji, kiedy sprawdziłem dokładniej dlaczego pokonanie dystansu 750 kilometrów zajmuje samolotom Air Iceland tyle czasu. A więc pierwszy bonus w tej wyprawie , tylko to cholerne zachmurzenie!
Ostre słońce wdarło się nagle do kabiny kiedy samolot zaczął obniżać swój lot zbliżając się do lotniska. Wokół błękit nieba , w dole lazurowa woda wpadająca do wnętrza postrzępionych brunatnych brzegów , dalej nagie szczyty z resztkami śniegu w kotlinach, kilka kolorowych domków jak z bajki, ciemniejsza nitka szutrowej drogi – Grenlandia,…GRENLANDIA!!!
Wypadamy z samolotu sycąc się majestatycznym widokiem – góry z rzadka okraszone zielonymi porostami pną się wysoko wprost spod ubitego pasa ziemi szumnie nazywanego startowym, w dole zakole fiordu z resztkami kry odbijającej się od tafli wody. Powietrze przejrzyste, ale nadzwyczaj rześkie , słońce przebija się przez nie dając cudowne połączenie chłodu i ciepła. Kilka baraków udających budynki portu lotniczego dopełnia krajobraz. Mężczyźni obsługujący traktor dowożący walizki i cysternę z paliwem ciemni na twarzy , niscy, skośnoocy – to Eskimosi , sorki – Inuici.
Wartość bonusa doceniliśmy w pełni po kolejnym starcie – lecieliśmy wzdłuż linii brzegowej mając po lewej surowe, puste , jednolicie brązowo-szare, niedostępne góry przykryte czapkami śniegu z przełęczami wypełnionymi spływającymi lodowcami , po prawej zaś błękit wody , po którym porozsiewano białe pastylki gór lodowych różnej wielkości . Po raz pierwszy akceptuję amerykański sposób poznawania świata spoza szyb – tylko stąd można ocenić ogrom, bezmiar i potęgę tej tajemniczej wyspy. Wiem już też, że nie będzie nam dane poznać jej naprawdę, że dotkniemy ją tylko delikatnie – tyle, na ile sama pozwoli.
Pozwoliła na więcej niż mogłem oczekiwać. Po wejściu na pokład Rzeszowiaka rozpoczęła się PRZYGODA – żeglowanie wzdłuż pionowych ścian największego na świecie fiordu, pomiędzy górami lodowymi wielkości wieżowców , w gęstej krze syczącej jak tabletka Calcium rozpuszczana w szklance z wodą. Zapuściliśmy się pod czoło lodowca wypluwającego odłamy twardego jak stal lodu. Słyszeliśmy odgłosy jakby wystrzałów armatnich dochodzących z jego głębi – tak pękały jego warstwy, które kiedyś uwolnią się w postaci pływających gór. Z duszą na ramieniu podpłynęliśmy do jednej z nich , nie za dużej na wszelki wypadek , za to pięknej i niewiarygodnie niebieskiej ,aby odłupać jakiś kawałeczek. Czując podniosłość chwili delektowaliśmy się przywiezioną specjalnie na tą okazję whisky z kawałkami lodu, który drzemał w lodowcu może i z tysiąc lat. Z jeszcze większym respektem ustawiliśmy się na tle białego kolosa i z bączka wykonaliśmy kilka fotek. Rzeszowiak zasłużył sobie na to wyróżnienie – potężna wyspa łagodnie potraktowała nasz wspaniały jacht.
Później jeszcze lądowanie na brzegu i penetrowanie opuszczonej osady przywołało z pamięci dziecięce marzenia o odkrywaniu nieznanych cywilizacji. Na koniec szybka żegluga pod pełnymi żaglami i parada przed Ittoqqortoormiit , zakotwiczenie na dużej krze przed osadą i wzięcie tego skrawka l(ą)odu pod polską jurysdykcję. Żadna lokalna władza nie wyraziła ubolewania z powodu aneksji, miejscowe dzieciaki stadami pchały się nam na bączek, aby zwiedzić polski jacht i nową polską ziemię. Rankiem dnia następnego z żalem stwierdziliśmy, że nasza enklawa znacznie się skurczyła i musieliśmy ją oddać prawowitemu właścicielowi – oceanowi.
Ze wzruszeniem opuszczaliśmy ten cudowny zakątek dziękując losowi, że dał nam tak wiele nic właściwie nie biorąc w zamian. Szkoda tylko, że nie spotkaliśmy prawdziwych Eskimosów mieszkających w igloo, polujących na foki i niedźwiedzie. Ci jednak żyją już tylko we wspomnieniach z książek czytanych w dzieciństwie…
Było nam dane dotknąć Nieznanego i Tajemniczego Lądu, który zafascynował nas swą potęgą i surowością. Wydaje mi się, że odchodząc w morze w kierunku Islandii zobaczyłem w tęczy rozpostartej na niebie zaproszenie na kolejny raz. Pod wieczór, kiedy brzegi zaczęły się zacierać, weszliśmy w mgłę tak gęstą, że widoczność spadła do 30 metrów, a para skraplająca się na bomach ciurkiem spływała na nasze karki. Trzymała całą noc, a wiatr tężał gnając nas w kierunku kolejnej przygody. Game is over!
Żegnaj Grenlandio i …do zobaczenia???
Bogdan Bednarz